Sztuka, seks i brydż! Szukając sposobu na dokonanie résumé swojego dotychczasowego życia, Zach postanawia napisać powieść. Dopieszcza każde słowo, zdanie, rozdział, ale ciągle coś nie daje mu spokoju. To przeklęte dwieście. Dwieście zaginionych orgazmów dawnej ukochanej mąci mu w głowie i napawa frustracją. Gdzie się podziały? Liczył dokładnie, ale za każdym razem wynik wychodzi ten sam. Stawia przed sobą wyzwanie i kontaktuje się z przyjacielem z dawnych lat, Tyją, który jest w stanie poruszyć niebo oraz ziemię, by odnaleźć chwile rozkoszy Gosy, jednej z licznych narzeczonych Zacha. Zakrojone na szeroką skalę poszukiwania staną się początkiem surrealistycznej podróży w głąb wspomnień młodzieńczych lat i najszczerszym dowodem miłości do gry w brydża łączącej pokolenia. Dwieście zjawia się w ostatnim zdaniu. Bogu ducha winne dwieście. Lekkie, bezproblemowe, gawędziarskie. Przychodzi na myśl beztrosko. Kojarzy się z ilością luster, pasuje do zdania i zostaje zapisane. Stoi w tekście, chociaż właściwie nie istnieje. Jest niewiarygodne. Ta niewiarygodność też zostaje zapisana. Niemniej chodzi o dwieście. Dwieście stoi jak byk. Dziwne, że właśnie dzięki niemożliwości swojej jakby podtrzymywało na duchu, przynosiło ukojenie. Zgoła krzepi. Niestety, od kiedy wyrażone jest słowem, w dodatku drukowanym, umożliwia robienie z nim rzeczy strasznych. I wtedy tamto dwieście, przeklęte dwieście uprzykrzające Zachowi życie swoimi powrotami ze zwierzęcym uporem od niedzieli, raptownie spada na tę okazję jak jastrząb przeznaczenia na rozkojarzonego gołębia przypadku. Załatwia go w mgnieniu oka.