Takie właśnie było moje życie. A to była moja śmierć. Tak mi się wydawało. To było niebo, raj obiecany, ale tylko i wyłącznie z pozoru. Prawda była taka, że piekło jest różowe, jest delikatnie różowe, oświetlone stłumionym, różowym światłem. Trafiłem do piekła i teraz musiałem odpokutować tysiące grzechów, które odważyłem się popełnić w ciągu życia. Kto wie, może byłem na drodze do oczyszczenia. Pierwsze grzechy pojawiły się na ekranie monitora. Myśli, których się wstydziłem, które ukrywałem przed samym sobą, nad którymi nie miałem kontroli. Tak mi się wydaje, że nie miałem. A może miałem? Tylko nie chciałem ich kontrolować? Nie próbowałem wystarczająco mocno, wiedząc, że nikt moich myśli nie słyszy? Na ekranie pojawiła się zakrwawiona, pokaleczona twarz Jezusa. Dźwigał swój krzyż. Wyciągnąłem rękę w jego stronę, chciałem wstać, chciałem tam być, chciałem wziąć Jezusowi krzyż i ponieść go za niego. Chciałem tylko mu pomóc. Te myśli, to nie była moja wina. To było we mnie, gdy się urodziłem, to był grzech pierworodny. Grzech, który ciążył na mnie, wysysał i męczył całe życie. Jezus zawisł na krzyżu, a mnie zalała fala przyjemnego ciepła. Czy to jest prawdziwe cierpienie? Ciepłe, przyjemne, piękne?