Smutna opowieść o świecie, który już dawno przeminął i o ludziach, którzy z pozoru tak różniący się od nas, w rzeczywistości byli tacy sami… Opowieść chwyta za serce, opowieść wzrusza… a oto jej fragment: „U państwa Alfredów zapowiedziany był wielki wieczór. Okolica, pełna szlacheckich dworów, półpańskich pretensjonalnych pałacyków, obiecywała liczny zjazd; we dworze więc państwa Alfredów był ruch niemały, który jednak odbywał się z taktem i porządkiem, co przemawiało bardzo za zamożnością domu i dobrym jego zarządem. Wieczór się zbliżał, oświecono rzęsiście salony i długie strugi złotego światła padły drżące w ciemny ogród na murawę i jaśminy. Pani Alfredowa kończyła toaletę. Bogaty, ale mimo to skromny ubiór podnosił wdzięk posągowych jej kształtów, a ciężkie, ciemne ubranie na głowie, spięte łyskającymi brylantami, cudnie kłóciło się ze splotami jej jasnych włosów. Pani Alfredowa należała do tych kobiet, które nie tylko lubią, ale i umieją się ubrać; a była w chwili, kiedy ją poznajemy, w zenicie swej piękności, jak róże przed okwitem; miała lat 38. Kończąc toaletę, zmrużyła wielkie, szafirowe oczy i przez długie, czarne rzęsy przedarło się ciekawe spojrzenie do zwierciadła; zwierciadło musiało jej powiedzieć że piękna, bo lekki uśmiech zadowolenia przeleciał po dumnym, białym czole. Wstała i zadzwoniła. Wszedł lokaj…”