Gdzie leży Koszałkoopałkolin? Czy brzmieniowe podobieństwo jego nazwy do nazwy pewnego miasta na Pomorzu niesie też ze sobą inne podobieństwa? A w takim razie o narodzinach jakiej uczelni – poczętej w dziwnych i niezbyt cnotliwych okolicznościach – tutaj mowa? Kim są członkowie tajemniczego stowarzyszenia Congregatio Felix Stultitia? Jaką sprawę ma do narratora Procurator Wydziału Karno-Literackiego Krajowej Procuratury? I dlaczego wróciła do niego Cigi de Montbazon? Jedno wiadomo: Anatol Ulman wraca – w pełni dawnej formy. A że to forma groteski? W tej czuje się najlepiej. Jego nowa książka łączy w sobie poetykę zjadliwego felietonu z liryką, satyryczną werwę z aurą surrealizmu, bezkompromisową publicystykę z grubym żartem, a formę powieści z kluczem ze stylem erudycyjnego traktatu o współczesności. Ta powieść kipi energią, zadziwiającą jak na autora w tym wieku – którego zresztą nie tylko nie kryje, ale i czyni zeń broń w swych bojach z fałszywą młodością – zaskakuje językiem, tyleż śmiałym, ocierającym się o wulgarność, co poetyckim. Prowokuje lekkością w podejmowaniu spraw wagi ciężkiej, oraz pewnością siebie, która za nic ma autorytety, opinie salonów i środowiskowe świętości. Tak, ta powieść może się nie podobać i drażnić, bo też i chce irytować, budzić sprzeciw. Wobec przedstawionego w niej świata. Jest zresztą – wbrew pozorom – prozą niewesołą, gorzką, skłaniającą do refleksji, wołającą o myślowy ład i etyczny porządek. Cóż, rosnąca pozycja głupoty w świecie – zwłaszcza, gdy to świat nam bliski – może być w opisie zabawna, lecz że to diagnoza groźnie prawdopodobna budzić powinna poważny niepokój. Artur Daniel Liskowacki