Umiejscowiony w tytule nowego tomu Adriana Glenia spójnik „i” odsyła do znaczeń kojarzących się z łączliwością, wiązaniem i scalaniem odmiennych rzeczywistości, zjawisk, doświadczeń, słów, osób. Również w wymiarze genologicznym mamy w tym przypadku do czynienia z jak najbardziej udaną próbą łączenia różnorodnych rejestrów gatunkowych, znajdziemy tu bowiem współistniejące ze sobą w harmonii elementy notatnika, raptularza autobiograficznego, dziennika intymnego, quasi-reportażu, mikroeseju, szkicownika poetyckiego, peregrynarza z niedawno odbytych podróży po zachodniej Ukrainie (Truskawiec, Drohobycz, Terszów), Albanii (Tirana, Durres), Portugalii (Lizbona) oraz fragmenty prywatnej epistolografii, w której urzeczywistnia się pełna czułości afirmacja dyskursu miłosnego. Bartosz Małczyński W gruncie rzeczy najważniejsza podróż przebiega wokół/od języka i w stronę rzeczywistości. Gleń uwielbia boczne odnogi, fałszywe tropy i ślepe uliczki – w pewnym momencie pisze o „malignie przywidzeń” – jeszcze bardziej zależy mu wszakże na prawdzie spojrzenia i nawiązaniu bezpośredniego kontaktu z otaczającym światem. Kapitalne znaczenie mają wzmianki o „uwolnieniu się od mapy” i odcięciu od „niepowtarzalnej przeszłości”, a także marzenie o „miejscu bez imienia”. Wyraźnie wskazują one na wysiłek docierania do rzeczywistości bez zapośredniczeń czy uprzedzeń. To niełatwa droga, język bowiem niezmordowanie podsuwa kolejne itineraria i rozwinięcia. Pozostają chwile i „prowizorium tego, co widzialne”. Sporo jest w prozach Glenia żywiołu onirycznego – kolejne obrazy płynnie przechodzą jedne w drugie, a słowa raz po raz nabierają nieoczekiwanych, zagadkowych znaczeń. Autor jest jednak powściągliwy. Delikatność rysunku, zawieszenie głosu, dużo światła na stronie. Jacek Gutorow